Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w której Judym został, była pusta. W kątach groźnie sterczały dwie szafy z papierami, powleczone czarną farbą. Stół i regestry, leżące na nim, okryty był kryształkami węgla, wdzierającego się przez szczeliny okien, które dygotały pospołu z całem domostwem. Za szybami z hurgotem i trzaskiem pędziły »koleby«, popychane na szynach przez silne robotnice. W te ruchome wagony zlatywały z rusztów sortowni bryły węglowe. Słychać było jakby grzmot nieustanny, wrzask surowy, albo drgający śmiechem prostaczym.
Lampa elektryczna, przytwierdzona do stołu, zaczęła się słabo żarzyć. Głowa Judyma upadła na splecione ręce. To światło wniosło do jego serca uczucie przeraźliwej boleści. Zdało mu się, że to przez jego barki lecą wagony, te na jego głowę spadają czarne, połyskujące bryły o kantach ostrych, jak siekiera. Dziki wrzask robotnic, krzyk dozorców, nieopisany łoskot, jaki wydają sita sortowni i w pośród tego wszystkiego rozlegający się co pewien czas jęk dzwonka, gdy szala windy szła w przepaść sztolni... Spadało to na niego, jak głosy upiorów. Szczególniej dźwięk dzwonka... Przeraźliwy, jakiś stłumiony a sięgający do samego serca, prawdziwie głos na trwogę — miał w sobie coś z ludzkiego jęku, niby owa vox humana w organie fryburskiej katedry.
Judym nierychło dźwignął głowę i spostrzegł przed sobą atrament, pióro i jakiś skrawek szorstkiego papieru. Zaczął pisać krzywemi literami: »Joasiu, Joasiu! Cóż pocznę bez Ciebie! Życie moje zostało przy Tobie całe serce, cała dusza. Zdaje mi się ciągle, że któreś z nas umarło, a drugie błąka się po ziemi wśród