Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nym, zatopiony w muzyce rozkwitającej rozkoszy siedział nad nim, podparłszy głowę rękami...
Teraz żal brał w nikczemne swe dłonie tamtą chwilę, chwilę, jak prześliczne kwiaty Nadobni, których siedm kielichów zawsze razem wykwita. Teraz żal obrywał i gniótł ich płatki, podobne do płomienia.
Na widok tych wszystkich rzeczy Judym spostrzegł w sobie nędzne uczucie, które swój łeb obrzydły, jak czoło foki, wysuwało od chwili do chwili z ciemnej głębiny. Zamyślił się i, przymknąwszy oczy, badał, w jakiejby formie pogodzić się z Krzywosądem, przeprosić dyrektora. Przyszła mu na myśl intrygantka Listwina, żona starego kasyera. Jej użyje...
Rzucił się na sofę i głęboko, rozpaczliwie, nikczemnie marzył, jak przeprowadzić to wszystko. Sto razy układał swój plan, swą intrygę. Wyjedzie za dwa dni, wyjedzie pojutrze. Jutro! Nie, nie jutro, za skarby świata! Przez cały dzień będzie się krzątał około tego, żeby zjednać dyrektorową i tamtą jędzę. Te baby urządzą porozumienie między nim i dyrektorem. Dyrektor ze swej strony udobrucha Krzywosąda.
Gdy wróci, zacznie nowe życie. Och, nowe, ciche, domowe życie! Raz trzeba skończyć z głupotą! Raz trzeba stać się człowiekiem poważnym! Cicho wezmą ślub jeszcze w tym miesiącu... I znowu odsunęło się wszystko na plan daleki. Oto spacer we dwoje po alejach. Mijają wystrojone kuracyuszki, piękne i brzydkie panie. Wszyscy zwracają na nią uwagę. Judym czuje coś podobnego, jak chudopachołek, który za pan brat rozmawia z wielkim i sławnym mężem wśród tłumu, który zazdrości... Chełpi się narzeczoną,