Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i chude, jak chrósty leszczynowe. Barwa ich sprzecza się z dziwnym błękitem, co się kurzy i stoi tuż nad ziemią, między pniami, niby rzadki, rozwiany dymek. Zaledwie pierwsze, zmarszczone i słabe liście wyprysły z końców cienkich gałązek bzu. Ciężkie pęki, jak złotolite gruzły zdają się spływać z brunatnych prętów kasztana. Słońce, to płomienistym pożarem spada na wilgotną ziemię, to odlatuje do modrych królestw swoich i ginie w różnobarwnej sukni obłoków. Jasne murawy ukazały się na szarym, parującym gruncie. Pierwsze ich pióra drżą, odwracają się i chylą ku słońcu. Radosny świergot ptaków i z oddali wesołe krzyki dzieci dają się słyszeć, a cały przestwór pełen jest woni fiołków.
W tej dziedzinie wstawała z każdym wschodem, słońca ostra moc duszy. Ona to sprawiła, że oczy widziały teraz wszystko z podwójną jasnością. Rzeczy i sprawy zewnętrznego świata łączyły się i rozchodziły inaczej, a wszystkie przedmioty ukazały swe fizyognomie pełne mądrości i porządku. Myśli codzienne wypadły ze swoich siedlisk i były, jak młode ptaki, spłoszone z gniazda, co na wszystko patrzą w zdumieniu.
Poco jest wiosna? Czemu noc przemija i czemu dnieje? Dokąd żeglują pracowite chmury, czasem niewinne, jak sny dziecięce, a czasem straszliwe jak trzewia rozrąbane toporem, z których czerwona krew się leje? Dla kogo rosną kwiaty wiosenne i czemu zapach z nich się rozszerza?
Co to są drzewa i z jakiej przyczyny w biały dzień upuszczają na ziemię coś jakby noc: czarujące cienie swoje?
Wieczory, kiedy księżyc był wystawiony w jasnych