Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/052

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiadomej doli. Wzrok jego błądził po śniegach przydrożnych, tak dziwnych, jak wypadki, jak myśli, jak wszystko. Oto kształty zasp dziewiczych, bez żadnej formy, niezgodne z niczem, przeładowane jakimiś szczególnymi afektami, jakby ornamentem w rodzaju barokowym. To jakby liście powykręcane, krzywe, pełne zgięć do wnętrza, niby to przypominające naturę, ale od form jej prawdziwych dalekie. Liście nieistniejące, liście wielkie a niepełne, to znowu jakby strzały tytaniczne, któremi możnaby przebić kościół świętokrzyski.
Tu ciągnęły się jakieś chwilowe wzgórza, co zalecały się oku łagodnym kształtem swoim, gdzieindziej ohydne jamy, przypominające najgorszą, a niewiadomą i ciemną boleść życia, a przypominające tak żywo, niby krzyk przeraźliwy...
Świat, z prawej i lewej strony zasłonięty był burą czarniawą, z której łona wicher wydymał i niósł na ziemię śniegi lotne.
Około południa dorożka przybyła wreszcie na miejsce i zatrzymała się przed samotnym budynkiem w szczerej pustce, którą łączył ze światem plant kolejowy. Na dole był sklepik z jaskrawym szyldem. W głębi mieścił się lokal rodziny żydowskiej, której liczni przedstawiciele ukazali się we drzwiach, gdy dorożka obok nich stanęła. Dzieci, skostniałe prawie od zimna wytrzeszczonemi oczyma przypatrywały się tej »kamienicy«, zbudowanej z belek napół zmurszałych, zapewne po spadłej z etatu karczmie lub stodole, a umalowanej na kolor cielisty z czerwonymi ornamentami około drzwi i okien. Wiktor wysiadł i poprosił jedną z osób przypatrujących się, czy nie możnaby dla rozgrzewki