Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

giej strony mękarzyckie aleje, roztopione we mgłach i jakby z mgły utkane...
Wtedy także przyszło mi na myśl, że nikogo nie zawiadomiłam, że właściwie nie wiem, czy tu wujostwo mieszkają. A może już się wyprowadzili, może poumierali? Tyle lat do nich nie pisałam! Zaczęłam liczyć... To już dziesięć z górą jakem tu nie była.
Nad wieczorem moja drynda zboczyła z szosy i wjechała w szpaler topolowy. Stare, obdarte budynki, dwór w ziemię zapadły, rozwalone płoty...
Weszłam w znajomą sień: — nikogo... Uchyliłam pierwsze drzwi i skoczyłam, jak trzyletni bęben: stary poczciwiec fortepian, nad nim książę Józef... Ale rozumie się!
A teraz, gdy piszę te zdania, czuję, że tu jestem obca, cudza, samotna. I cóż z tego? Szum starych topól, który mię tylekroć przerażał, gdyśmy stąd w późną noc z mamusią odjeżdżały... Do niegom się przywlekła. Czyliż może być czulszy głos na tej ziemi?
5 Czerwca. Minął dzień i krótki wieczór. Byłam w stajni, w oborze, na czworakach, w polu, na łące. Nie wiem, czy to jest rzeczywiste, czy złudne uspokojenie, ale czuję się bardzo dobrze. Żadnej skłonności do płaczu, nawet pewien (niemiły) wstręt do wzruszeń. Opowiadanie o Wacławie formalnie męczy. Wacław w dniu śmierci swojej przekazał mi jak gdyby spadek. Twardem prawem dziedzicznem narzucił mi próżne miesiące zimowe, dni, wpoprzek których płynęły same tylko łzy i noce bezsenne, zapchane pracą ducha tak bezpłodną, jak zgadywanie przyczyn rzeczy, a tak samo twardą, przymusową i konieczną, żeby żyć, jak oddech.