Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

familii. Stary dwór schyla się, patrzy i garbi, ale trwa w gruncie rzeczy taki sam, jak przed laty. Jest to dom rodzinny, zrośnięty z polem, z sadem, z drzewami i kwiatami. Kiedyś może się w próchno rozsypie i zginie z powierzchni tak samo, jak umiera człowiek...
Psy szczekają. Zwabione światłem w oknach pokoju, gdzie zwykle wieczorem bywa ciemno, sadowią się tuż za szybą i ujadają okrutnymi głosy.
Ale do rzeczy. Każde extemporale trzeba pisać według punktów. Najprzód wstęp... A więc: wyjechałam dziś z Kielc przed południem. Deszcz był troszkę nacichł, choć nie ustał. Siał sobie swoje mokre plewy, czasami tylko puszczając grubsze ziarno. Najęłam dorożkę za cztery ruble (słuchajcie! słuchajcie!) — i jazda! Woźnica mój podwiązał chudym szkapom ogony, otulił dobrze nogi (swoje) derką i z niebywałym trajkotem wyruszył z miasta. Gdy wpadliśmy na szosę, naszą starą, szczerbatą od wybojów, kochaną szosę, gdy zaczęło z pod kół pierzchać rzadkie błoto... Nie mogły go wstrzymać wachlarze dryndy, dzwoniące zupełnie na wzór janczarów, tylko obdarty fartuch, jak mógł mię, poczciwiec, zasłaniał. Na tym poczciwcu utworzyło się wkrótce jezioro wody, przebiegające z miejsca na miejsce, jak żywe srebro.
Byłam znużona, senna i jeszcze bardziej szczęśliwa, niż teraz. Uwagę moją, a raczej mój uśmiech, błąkający się w przestworze, skupiały co chwila na sobie dwie latarnie, służące, jak sądzę, ku ozdobie pojazdu. W gruncie rzeczy wybite szyby i odwalone wierzchy nic im innego doprawdy nie zostawiły, prócz tego honoru. Jeden z tych szczątkowych organów po-