Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

duży, ciemny, jak piwnica, o jednem oknie, wychodzącem na ciasny dziedziniec. W tej porze jeszcze słońce nie zachodzi, ale tam już jest wieczór. Siedzimy z tą Henią naprzeciwko siebie przy stole i wydajemy, to jedna, to druga, dziwne głosy.
Ces enfants ont trouvé leurs mouchoirs, mais ils ont perdu leurs bonnes montres.
Najprzód ja to mówię wielkim głosem, później ona z usiłowaniem wydobycia ze siebie dźwięków takiej samej grubości. Myśli pewno, że po francusku trzeba mówić tak grobowo. W dużem i ciemnem mieszkaniu rozlega się to wszystko, gdyby jakieś wywoływania wolnomularskie. Czasami małej przychodzą do głowy dziwne kombinacye. Zadaje mi pytania, na które żadną miarą nie można dać odpowiedzi...
Stamtąd, wysiedziawszy godzinę, pędzę, co koń skoczy, na gumach kaloszowych w głębie Powiśla do Blumów z pilną wiadomością, że »trybem oznajmującym wypowiadamy czynności w stosunku do odnośnego podmiotu rzeczywiste — rozkazującym rozkazane lub zakazane, warunkowym czynności tylko możebne, przypuszczone, zamierzone...« Tam czeka zawsze czuły kuzyn.
Teraz dzień już jest napchany, formalnie napchany, jak żydowska torba, lekcyami. Tak się przyuczyłam do systematycznego chodzenia w oznaczonych terminach, że w niedzielę, trawiąc poobiednie godziny lekcyi na czczej gawędzie, albo czytaniu, doznaję co chwila odruchów przestrachu i zrywam się jak waryatka. Same nogi skaczą i wykonywują jakieś logarytmy kursów na Smoczą, lub na Dobrą.