Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niscencyą poznaję te urocze, prawie mistyczne wzruszenia, kiedy zobaczyłam na scenie... »Mazepę«. Gdym usłyszała świetnych aktorów, głoszących cudowne wiersze Słowackiego, które umiałam na pamięć, »moje« wiersze... Wówczas także los dał mi możność »ujrzenia« kilku literatów, których miałam w prostactwie mojem, z miasta Kielc importowanem, za wiodących ród swój od Apollina. Później, ale dopiero później, przekonałam się, że daleko częściej wywieśćby się mogli od Bachusa i Merkurego. Teraz już wiem, że talent, to w większości wypadków — torba, czasem cennych klejnotów pełna, którą na plecach nosi z przypadku byle »facet«, a nieraz byle rzezimieszek. Wtedy! Ta groza wielka, kiedy wchodziłam do pokoju, gdzie, zaproszony przez pana Predygiera na pieczeń, siedział on, sam on...
Ale swoją drogą... I dziś jeszcze takbym pragnęła zobaczyć z jakiegoś kącika: Tołstoja, Ibsena, Zolę, Hauptmana. Chciałabym także słyszeć mówiących: Przybyszewskiego, Sieroszewskiego, Tetmajera i jednego tylko icza (rozumie się — Witkiewicza).
Od tych wielkich wolę dziś świat, z którym zetknęłam się tutaj. Ten, co mię najmniej rozczarował, środowisko czujące bez afektacyi, nasze »matki-panny«, ludzie pokornego serca, o wykrzywionych butach i zrudziałych mantylach. Zdawało mi się niegdyś, że świat z nich się składa. Reszta, sądziłam, są to czasowo zaniedbani, którzy, otrzymawszy prawdę, zwrócą się ku niej i zaczną nowe życie.
Utwierdzały mię w tych rojeniach listy Staszki Bozowskiej, pisywane z zapadłej dziury, dokąd poje-