— Nie wsiądę? Jedź do Cisów z tą panią. Ja idę piechotą...
Furman zafrasował się i zmartwił. Patrzył to na Judyma, to na damę.
— Jedź, kpie, kiedy ci mówię! — krzyknął doktór w pasyi.
Woźnica wahał się jeszcze i mruczał:
— Pan administrator kazał mi jechać po nowego doktora. Jakże tu?... Ładnie to tak, żeby... Ij... u Boga Ojca!...
Ruszył ramionami i stanął.
— Jedź do licha!
— To choć niech pan doktór wsiądzie na kozieł!
— Nie wsiądę! Słyszałeś?
— Słyszałem. Ale żeby na mnie nie było.
Splunął na bok, podciął z lekka konie i ruszył noga za nogą. Jeszcze obejrzał się i zobaczył Judyma, idącego z walizą w ręku brzegiem drogi. Wtedy ruszył prędzej i powóz oddalać się zaczął.
Doktór maszerował z ciężarem swoim, sapiąc potężnie i klnąc na czem świat stoi. Otwierała mu się przed oczyma najgłupsza pod słońcem sytuacya, ale nie chciał się już cofnąć. Nie był w stanie przywołać furmana i zmienić tonu oświadczenia. Jak na złość nigdzie nie było widać ani wsi, ani ludzi. Gdzieś daleko z za pochyłego garbu wzgórza, z jakiegoś, widocznie rozdołu, wznosiły się nikłe, śniade słupy dymów. Doktór szedł w tamtą stronę suchą miedzą, wśród pól rozoranych. Rzeczywiście ujrzał z wyniosłości dużą wieś w nizinie. Było do niej jeszcze daleko, ale marzenie o wynajęciu furmanki skracało
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/144
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.