Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szorstkim ruchem rękę łobuza raz, drugi, trzeci. Wszystko na nic. Język wywieszony na bok coraz bardziej wskazywał, że gotują się nowe eksperymenty. I rzeczywiście: Dyzio zaczął zbierać dłonią duże i lepkie bryzgi błota, które osiadały na wachlarzu powozowym, lepił z nich wielką pigułę i pakował na gołe ciało za cholewkę doktorskiego kamaszka. Judym wyrzucił pierwszą taką bryłę. Gdy malec ulepił drugą i wpakował ją znowu, odepchnął go mocniej, a gdy wreszcie po raz trzeci przygotowywał się do tejże czynności, rzekł do niego:
— Słuchaj, jeżeli się zaraz nie ustatkujesz, to ci zerżnę skórę.
Chłopak uśmiechnął się się zjadliwie, zebrał ręką nową garść błota i rozpostarł je na obnażonej nodze. Wtedy Judym kazał furmanowi stanąć. Skoro tylko powóz się wstrzymał, otwarł drzwiczki, jednym zamachem skoczył na ziemię i wyciągnął ze sobą Dyzia. Tam ujął go za kark lewą ręką, przechylił w sposób właściwy na kolanie i wysypał mu prawą około trzydziestu klapsów z pod ciemnej gwiazdy. W trakcie tej operacyi słyszał rozdzierający krzyk damy, czuł szarpanie za rękawy, nawet drapanie paznogciami, ale nie zwracał uwagi. Matka nieszczęsnego skazańca zerwała Judymowi kapelusz z głowy, rzuciła go w pole i wrzeszczała, jak obłąkana. Gdy doktora dłoń zabolała od razów, wrzucił chłopaka na siedzenie powozu, wyciągnął swoją walizkę, wziął ją w rękę i kazał jechać.
— Proszę pana doktora, jakże to jechać? — rzekł furman, — jakże jechać? Niechże pan doktór wsiada.