Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyżył! — uśmiechnął się z niedowierzaniem i odrobiną ironii.
— Tak ci się to zdaje.
— Pewnie, że mi się zdaje. Co ja mogię wiedzieć?
Judym zauważył to »mogię« i wnet go poczęło drażnić. Znowu szli, milcząc. Ulice były prawie puste. Kiedy niekiedy jechał wóz z jarzynami, albo pieczywem. Nadzwyczajnie hałasując, przemknęła się dorożka, wioząca niewyspaną osobę z jakiegoś wczesnego pociągu. O ściany kamienic rozbijał się łoskot kroków ludzi, idących do pracy z blaszankami w ręku.
W pewnej chwili wyminął braci stary żyd, dźwigający na plecach w ogromnym koszu dwa wielkie połcie mięsa. Stróże na całej długości ulic rozbijali miotłami suchy kurz i brud wczorajszy.
— Mówiła mi ciotka, że przerzuciłeś się znowu... — zaczął doktór.
— A tak. Pożarłem się z Raczkiem, tam z jednym majstrem. Niech go tam zresztą jasności!...
— O co?
— A o co? Ścierpieć my się nie mogli i dość. Mówi, ja nie na robociarza, że w kamaszkach, w żakiecie chodzę, w krawacie... To, mówi, nie tego... A jemu psiąkrwi co do moich kamaszków! Idę do roboty, jak każdy inny facet w takiej, o, koszuli i w takich portkach...
— Pewnie, ale poco się drzeć o byle co?
— E, byle co! My ta wiedzieli, o co się drzemy... — rzekł Wiktor, spluwając. — On mi się tylko czepiał, drań, ja wiem. Bo co mu do mnie!