Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/018

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

maitych korytarzy z obrazami, kiedy na ulicach jest tak bosko, taki Paryż!
— Ależ Wando!... — jęknęła brunetka.
— No, pani to rozumie, a ja zupełnie nic! Co w tem ciekawego? Wszelkie te muzea i zbiory zawsze mają w sobie coś z trupiarni, tylko że są jeszcze nudniejsze. Naprzykład... Cluny. Jakieś doły, pieczary, kawałki odrapanych murów, cegły, nogi, ręce, gnaty...
— Cóż ty mówisz?
— No więc nie? Weźmy Carnavalet... Piszczele, paskudne, zakurzone truposze, stare rupiecie z pod kościołów. W dodatku trzeba koło tego chodzić z miną uroczystą, nadętą, obok każdej rzeczy stać kwadrans, udając że się patrzy. Albo i tutaj: obrazy, obrazy i obrazy bez końca. No i te figury...
— Moje dziecko — wtrąciła babka — są to arcydzieła, że tak powiem...
— Wiem, wiem... arcydzieła. Ale przecie wszystkie obrazy są do siebie podobne, jak dwie krople wody: wylakierowane drzewa i gołe panny z takiemi tutaj...
— Wando! — krzyknęły wszystkie trzy towarzyszki z przestrachem, oglądając się dokoła.
Judym nie wiedział, co czynić ze swoją osobą. Rozumiał, że należałoby wyjść, aby nie słuchać mowy osób, które nie wiedzą, że jest Polakiem, ale żal mu było. Czuł w sobie nietylko chęć, ale nawet odwagę wmieszania się do tej rozmowy. Stał bezradnie, wytrzeszczonemi oczyma patrząc przed siebie.
— No to chodźmy do tego Amora i Psyche... — rzekła stara dama, dźwigając się z ławeczki. — Tylko gdzie to jest — wbij zęby w ścianę...