Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/072

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lianach bajeczne winorośla; na białych dachach krzemiennych rozlały się powodzią barw i tęczy miedziane liście i niebieskie grona, a ponad tem wszystkiem krzyczało niebo wściekłe Te-Deum światła, słońca i żaru.
Przymknął oczy, bo nie mógł znieść tych blasków i żarów, ale wrażenie zbiegło aż do tajemnych węzłów nerwowych, spłynęło z powrotem do mózgu i naraz usłyszał przeraźliwą symfonię grzmiących trąb, krzyczących fagotów, wyjących basów, piszczących skrzypiec: głowa mu pękała i przerażony uciekał przez cały las kolumn, krył się w najskrytsze głębie swego pałacu i padał nawpół martwy na ciężkich, miękkich kobiercach.
Nieskończona błogość przenikała jego ciało.
Z dawno nieznaną rozkoszą patrzył przed siebie.
Sala była niezmierna; olbrzymia aleja filarów zamykała się gdzieś w dalekiej oddali i tworzyła wązką szczelinę, przez którą się zwolna, leniwo i jakby obumarłe, przedzierało światło.
W tem świetle półświtów, skojarzonych z półzmrokiem, w tej miękkiej roztoczy barw i woni, w tem cichem jaśnieniu czerwonych porfirowych kolumn, kojonem niebieskawym oddechem bazaltowej posadzki i ciemnym akordem sufitu z drzewa cedrowego, uczuł nagle, że nadeszła wielka godzina...