Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pastne leje; szalały, wirowały wokół siebie, gdyby płynne ognie gotujących się słońc; rozpryskiwały się wokół gdyby popękane pierścienie planet — ale już lały się z jednej i drugiej strony straszliwe potopy nowych odmętów; przewalały się przez walczące bałwany; coraz nowe, coraz straszliwsze huragany rzucały się w przesmyk: cale morze szalało.
Z za widnokręgów wzdęło się morze w straszliwej potędze, wzniosło się w niebo, opadło, i jeszcze silniej się w górę zerwało; wokół wyspy wzrastał w niebos stropy wał trąb morskich; wyżej jeszcze, wyżej.
Morze się na niebie sklepiło, tryszcząc zawiejami, śnieżną wichrzycą piany — teraz znów ocean gdyby kopuła straszliwych chmur zwisł nad wyspą, ale wnet złamała się siła, co topiel od dna oderwała, pękła kopuła wód i z hukiem spadających światów oberwały się ich chmury, spadły na dno, wyskoczyły gajzerami w niebo, opadły znowu, przewaliły się potopem przez wyspę, zlały się — i cisza zapanowała.
I naraz ujrzał swoje miasto i z wzrastającem zdumieniem patrzał na nowy cud.
To było jego miasto, ale inne, nie z tego świata.
Od stóp Alkazaru wiły się ponad białymi dachami ulic olbrzymie pnie winnych latorośli. Wyrastały z fundamentów Alkazaru, rozrastały się nad całem miastem, pokryły wszystkie ulice, rozgałęziały się w olbrzymiem bogactwie; a całe miasto wydawało się jedną czarowną winnicą.
Pnie były z bronzu, liście z delikatnej blachy miedzianej, grona winne z ciemno-niebieskiego kamienia. I jak daleko oko sięgało, wiły się w splątanych