Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Noce całe patrzał na tę tulącą pieszczotę, to spragnione błąkanie świetlistych dłoni.
To znowu widział, jak światło haftowało złotym rąbkiem pomarszczoną toń. Jak daleko oko sięgało, pajęcze kręgi złocistych koronek, — coraz większe, coraz szersze, im dalej wzrokiem wybiegał, — a granitowy słup zdawał się jeszcze wyżej w niebo strzelać, dumny czarownym przepychem złotego obszycia.
I patrzał bez końca na olbrzymie sieci pajęcze, usnute z złotych nitek, patrzał na przesuwające się, zwiewne i nieskończenie faliste nici roztopionego złota, jak się z sobą zlewały, wzajem się przeszywały, albo też biegły wzdłuż siebie wyciągniętą struną gwiezdnych promieni.
To znowu widział światło latarni, jak się rozpacznie wżerało w gęste tumany mgieł. Coraz nowe, coraz silniejsze mgły opadały na morze, rozwiewały się znowu, aż wreszcie zbiły się w nieprzedarte obłoki.
Patrzał i czuł tę straszną walkę światła, jak się potężnym klinem wdzierało w gęste opony, jak ostrymi szponami szarpało wodne opary, jak się rozlewało tuż przed jego oczyma białą łuną, a przedrzeć się nie mogło.
Ale najwięcej ukochał je, gdy w dzikich podrywach szalało na rozpienionem morzu, kiedy posady granitowego słupa drżały, jakby były targane trzęsieniem ziemi, a rozhukane kołowroty bałwanów morskich, podrzucanych huraganem, biły z wściekłym hukiem o pryzmaty latarni.
Takiem, ach takiem było światło, które oczy jej w żyły mu wświeciły:
Miękkie i pieszczące jak ta biała dłoń, co legła na łonie morza — spragnione żarem milczących ust,