Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzucały; a gdy się cofał w tył całą długą drogę swego życia, nigdzie nie napotkał złamanego kwiatu; żadna nadłamana i owiędła gałąź nie mówiła mu: tędy burza przeszła.
Więc to miłość — szeptał — godzina cudu —
Gwałtownie wyrzucił z mózgu namiętne obrazy rozpasanych heter i niewinnych gołębic — wzdrygnął się przed wizyą nagich postaci, lubieżnych splotów, rozpasanych krzyczącą namiętnością rąk i ramion, i z dziecinną czułością szeptał: Godzina cudu — godzina cudu...
I myślał — myślał...
Kochał ją, jak kiedyś rozlaną strugę światła na morzu ukochał.
Widział olbrzymi, granitowy słup latarni morskiej na cyplu wysokiej skały.
Pomnął dziwaczne kształty tej skały. Jak gdyby olbrzymi, w niebo wyrastający nawrót bałwanów morskich nagle skamieniał w chwili, kiedy się rozstrzępioną grzywą śnieżnych pian miał zwalić w przepastną czeluść morskiej kotliny.
Na najwyższym szczycie skalistego grzebienia strzelał wysoko ponad morzem granitowy słup.
Całemi nocami siedział przy ognisku elektrycznego światła, patrzał przez potężne pryzmaty latarni na wiecznie nowe cuda świetlane.
Widział strugę światła, w klin rozlaną na cichych bezdrożach, w świątecznie czystych nocach księżycowych.
Świetlista, przeźrocza dłoń legła pieszczącym połyskiem na słodkiem łonie kochanki, rozlewała się po niem i przesuwała, jak się przesuwają milczące a spragnione usta wzdłuż drgających piersi dziewiczych.