Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/423

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

udał się do towarzysza Tempe, który przyjął go dość łaskawie. Gina zameldowała go „tyranowi“ jak za pierwszym razem, ale nie zdołali zamienić ani słowa. Niewiadomo czemu dziś „tyran“ nie imponował wcale Atanazemu — może tylko dlatego, że był w niezłym humorze (zaraz miał się petent dowiedzieć dlaczego tak było.). Widział w nim obecnie tylko narzędzie mas, straszliwe — to mu przyznawał — ale tylko narzędzie: Ramzes II-gi splunąłby i nawet nie gadał z takim — więc on, konający odpadek może choćby patrzeć na zimno na tego „władcę“.
— Jak się masz, stary? Jesteś chory — mówił Tempe, rozpatrując kartki i słuchając szalonego kaszlu Atanazego. — Miałeś kiedyś początki gruźlicy. Hm — nie wiedziałem. — (W swoim resorcie sam „władca“ wydawał pozwolenia swoim urzędnikom.) — Jedź — Podpisał jakiś papier i oddał go Atanazemu. „Ten ostatni“ ośmielił się trochę.
— Wiesz, Sajciu, że ta praca którą ci dałem... — zaczął.
— Czytałem. Bzdura. Za wiele jest w tem tego parszywego pseudo-arystokratycznego światopoglądu, mimo, że wnioski są słusznawe, nie słuszne. Jesteś wogóle nieuk w tej sprawie — nie masz nic do gadania. My potrzebujemy ludzi zdecydowanych zupełnie na jedną stronę, a nie flejtuchów — w propagandzie oczywiście. Do innych celów „wsiakuju swołocz“ użyć można. Ja lubię nawet prawdziwą arystokrację — z tą cyniczną bandą można się dogadać. Ale cierpieć nie mogę puszących się półgłówkowatych snobów — coś takiego jest w tobie i w twoich poglądach.
— Mylisz się...
— Milczeć! Ja się nigdy nie mylę. Nie zapominaj się. — A potem łagodniej: — Czy masz drugi egzemplarz?
— Nie.