Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/415

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strykcie, przy ulicy Dajwór, o godzinę drogi od biura. Był oszołomiony. I te twarze, te twarze, które widział wszędzie. „Boże! Czyż tak będzie wyglądał mój czyn społeczny?“ — myślał z rozpaczą. Ale postanowił wytrwać. „Zobaczymy co będzie“ — powtarzał sobie dla dodania ducha, ale jednak przejście od indyjskich rozkoszy do tego, co widział tutaj, mimo trzech tygodni podróży, było zbyt gwałtowne. Ledwo zdążył zjeść obiad, tak zwany 3-ciej klasy, w ogólnej stołowni urzędników Komisarjatu Spraw Wewnętrznych i popędził do biura. Tam zasadzili go do maszyny (znowu te dziwne twarze) i pracował do 8-mej. Kiedy wyszedł, był dosłownie nieprzytomny. Odwykł od zajęcia adwokackiego przez ten rok zupełnie, a te papiery, które przepisywał, były dlań czemś zupełnie niepojętem. „Gdzież tu jest transcendentalna konieczność? W co ja wpadłem? Ale zobaczymy co będzie“ — powtarzał w kółko. Zasnął zaraz prawie, na twardem łóżku w jakiejś klitce. Obok, za drewnianem przepierzeniem, chrapała w większym pokoju robotnicza rodzina, złożona z sześciu osób. Śnił się Atanazemu wytworny salon nieznanej mu pięknej damy. Ona była „głównym czynnikiem rozkładu“ — tak powiedział mu lokaj, którym był Józio Siemiatycz, zabity dawno w pojedynku. Skąd? Poco? Potem zaczęły się jakieś skoki przez kanapę, wykonywane przez gości we frakach, którzy niewiadomo skąd się wzięli. Atanazy skakał też i był w tem jakiś sens głęboki i niepojęty: „Eine transcendentale Gesetzmässigkeit“, jak powiedział ktoś z boku. Aż wreszcie weszła Hela, jako indyjska bogini. Wszystko inne znikło. Atanazemu wyrosło po pięć rąk z każdej strony i objął Helę, która była z bronzu, a jednak żywa. On sam też zmienił się w rzeźbioną figurę i rozpoczęła się między nimi „miłość“ — ale metalowa — innego wyrazu na to nie było. „Nową rzecz wynalazłem, zupełnie nową“, myślał z rozkoszą Atanazy. „Naprawdę jestem bogiem, indyjskim bogiem“,