Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/403

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale gdzieś na dnie nie żałował, że przeżył ten okres: całe zło wypaliło się w nim doszczętnie. Teraz dobrze: był wyczerpany do samego szpiku. — ale czy wytrzyma bez niej fizycznie, czy nie dostanie obłędu, gdy zabraknie mu tej ciągłej narkotycznej podniety zmysłów. Czuł jad we krwi, a z drugiej strony bał się wybuchu działania nagromadzonych anty-ciał psychicznych — jednem z głównych było widmo Zosi, które w zakamarkach duszy hodował. Zaczął padać drobny deszcz. Monsun przestał wiać już dawno i cisza była w lesie zupełna; przerywał ją tylko skrzyp kół i uspokajające pomrukiwanie garbatych białych wołów. Nagle woły się zatrzymały i w żaden sposób nie chciały iść dalej. Napróżno woźnica walił je batem i zachęcał przeciągłym krzykiem: „Aaa, Aaa, Aaa!“ Wtem posłyszeli obaj trzask gałęzi w suchej nizkiej dżungli i straszliwy ryk rozdarł tajemniczy spokój uśpionego lasu.
— Tiger, tiger! — krzyczał tamil. — Shoot, Sahib! Shoot anywhere! — Atanazy nie myśląc nic wypalił siedem razy z browninga (karabin zastawił w namiocie) i stężał w oczekiwaniu, włożywszy zaraz nowy magazyn. Teraz na nowo pojął, jak kochał życie (czy też jakim był tchórzem) mimo wszelkich samobójczych myśli, w czasach gdy nie mógł już znieść bestjalstwa Heli, a nie miał siły oderwać się od tej ohydy. (Wtedy po śmierci Zosi to było całkiem coś innego) Cisza. Woły zaczęły miotać się i ryczeć. Latarnia, uczepiona na frońcie budy rzucała niespokojne błyski. Woźnica zdzielił swoje garbusy batem i pojechali dalej względnie szybko. Atanazy wystrzelił jeszcze dwa razy. Gdzieś (a może mu się zdawało?) trzasły jeszcze gałęzie, a zdala rozległ się żałosny bek, jakby naszego jelenia.
— Got him, got a deer. Good luck, Sahib. No fear — rzekł woźnica i zaśpiewał dziką pieśń, bez określonego tematu. Daleko słychać było bębny. Do końca drogi Atanazy był stężały i napięty. Zajechali wreszcie do du-