Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/369

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zniszczenia, mogące zabić przez nieostrożne zdjęcie chroniącego hełmu nawet na kilka sekund, żar, nie złagodzony już słonym oddechem oceanu, a mokry i duszący, czarno-bronzowe ciała, rozszalałe barwy strojów ludzi i kwiatów — wszystko to zmieniło codzienny dzień od samego rana w męczący koszmar, potęgujący się w czarne, ziejące żarem noce, do rozmiarów potwornego obłędu. Spoceni, rozpaleni, przesyceni pieprznemi tropikalnemi potrawami, nieprzytomni z nieustającej żądzy i wyczerpania, które chcieli oszukać coraz to nowemi pomysłami, tonęli w nieprawdopodobnej sadystyczno-masochistycznej lubieży. Dziwność otaczających form, specyficzna ponurość podzwrotnikowej przyrody, przygnębiały Atanazego. Włóczył się pół-przytomny za Helą, zwiedzając świątynie, teatry i zakazane spelunki, patrząc na pogromców węży i fakirów, wyprawiających w biały dzień niepojęte cuda. W głowie miał chaos bóstw, kwiatów, zwierząt i niesamowitych ludzi. Męczyły go narówni splątane figury na frontonach brahmańskich świątyń i wiecznie ten sam, głupkowato-mądrawo-chytro-naiwny, zmysłowy uśmiech olbrzymich posągów Buddy, a nadewszystko tajemnicza psychologja ludzi, którzy, przez swoją niezrozumiałość, robili wrażenie złowrogich automatów. Nie — to wcale nie była taka przyjemna rzecz te osławione Tropiki. Ileż-by dał w tej atmosferze za jedną chwilkę czerwcowego, krajowego upału, z podszewką chłodnego powiewu, którego tu nie było ani śladu. Wicher, o sile górskiego hurikanu w Zarytem, był tu gorący, jakby wiał z wnętrza olbrzymiego pieca, a rzadkie ulewy zamieniały się natychmiast w parę, nie ochładzając powietrza, a czyniąc je podobnem do tego, które bywa na najwyższej półce w łaźni — czuło się to charakterystyczne szczypanie w nozdrza. Każda trawka, każda najdrobniejsza roślinka była tu obca. Nawet chmury układały się w zupełnie inne formy i oszałamiająca pięk-