Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/368

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chej kontemplacji własnej nicości, czemu pomagał znakomicie bezmiar otaczającego oceanu. Patrzył bezmyślnie godzinami (w przerwach od morskiej choroby) jak podnosiły się zielonawo przeświecające góry fal i jak z ich lśniących powierzchni wypadały, jak srebrne strzały, latające ryby, by upaść znowu w ruchome masy wód, błyszczących błękitem odbitego nieba. A kiedy zmrok zapadał znienacka, tak samo bezmyślnie wpatrywał się w zielone fosforescencje wzdłuż biegnącego okrętu — jasno błyszczące na powierzchni i łyskające tajemniczo, jak twarze umarłych, w głębi, w pół-przeźroczystej smudze spienionej ruchem śrub wody. Monsun słabł i wygładzały się myśli Atanazego, aż do zupełnego ogłupienia. Jeszcze dawne „menu“ prawidłowo zmiennych rozpaczy wracało od czasu do czasu, ale słabiej. Przewrotna miłość zjadała go, jak kwas pożerający metal, wchłaniała jak amerykańskie czy pińskie bagno konia, czy człowieka. Sam nie wiedząc kiedy, ani się opatrzył, jak stał się własnym cieniem, istniejącym tylko w potworniejącej z dnia na dzień erotycznej wyobraźni tej kobiety. Nie wiedział naprawdę czy ją kocha. W miarę jak nasycał jej ciało i swoją żądzę, poddając się jej piekielnym wymysłom, a może nawet wynalazkom (chociaż, co tam jest nowego na świecie?), dusza jej stawała mu się coraz bardziej obca i tajemnicza, co potęgowało w nim jeszcze nienormalne, upadlające do niej przywiązanie. Upajał się jej złowrogim czarem, jak beznadziejnym narkotykiem. Czyż tak miało wyglądać to „zniszczenie“, za którem dawniej tęsknił? Czyż nie lepszy był biały, czysty proszek w szklannej rurce, którą przechowywał jak najcenniejszy talizman — ten właśnie, a nie inny — graniczyło to z lekkim fetyszyzmem.
Ale to zabójcze upojenie nasiliło się jeszcze, gdy wysiedli na ląd w Bombayu. Przepych tropikalnej roślinności i niewiarogodny żar słońca, które tu przestało być dobrotliwą potęgą i zmieniło się w groźne bóstwo