Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ramię od tyłu. Gniótł brutalnie coś niewidzialnego nie czując już prawie nic ludzkiego w sobie. „Takie muszą być w takich chwilach zwierzęta“ — pomyślał w jakimś ułamku sekundy. Nagła złość zmieniła się znowu w nieznośne, rozwlekłe pożądanie i to nieznanego gatunku. „A jednak czy to nie jest właśnie najistotniejsze?“ Puścił jej twarz i wgryzł się w jej mięsiste, chłodnawe jeszcze wargi, łakomie, bezprzytomnie, a jednak z całą świadomością bestjalskiej rozkoszy. Wyrwała mu się uderzywszy go pięścią od dołu w kość mostkową.
— Czy pan już zwarjował? Więc na to się pan zaręcza z inną, aby potem przychodzić mnie obcałowywać? To już nie jest perwersja — to zwykłe, ordynarne świństwo. — Atanazy przez dłuższą chwilę nie mógł złapać tchu.
— Nie — pani mnie nie rozumie. Mimo wszystko pani jedna może mnie uratować. Gdyby pani inaczej postępowała, możebym właśnie z panią.... — mówił, dysząc ciężko.
— Nigdybym nie była pańską żoną. Zamało dobrze jest pan urodzony i wychowany. Pan jest nędzarz. Koło pana jest ta atmosfera biedoty, która na nic sobie pozwolić nie może. Mógłby pan być co najwyżej jednym z moich kochanków i to koniecznie jednocześnie z którymś z pana przyjaciół.
— Potem mi to pani wszystko opowie — teraz niech pani słucha: ja ją tak kocham, że jeżeli to dłużej potrwa, nie wiem co się ze mną stanie. To jest ta piekielna wielka miłość, która zdarza się raz na tysiące lat na jednej planecie.
— Nigdy więcej nie chcę od pana o tem słyszeć...
— Podoba mi się pani, jak nikt dotąd i wiem, że nikt tak podobać mi się nie będzie: Właśnie taka, jaka pani jest: bogata, ordynarna, żydowska chamka. Pani jest wcieleniem, tajemnicy wschodu na blond z niebie-