Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rytego, kuracyjnej miejscowości wśród gór, gdzie stała willa Bertzów. Pociąg piął się z wysiłkiem pod górę wśród śnieżnych pagórków, pokrytych szpilkowemi lasami. Właśnie wschodziło słońce, oświetlając szczyty wzgórz i lasy w okiści, pomarańczowym blaskiem, podczas gdy dolina, którą szedł tor, leżała w niebieskawym, przeźroczystym pół-mroku. Granatowa smuga cienia na granicy światła spadała coraz niżej, aż wreszcie złoto-różowe słońce zabłysło w dziwacznych deseniach zamarzniętych szyb wagonu. Zosia i Prepudrechowie jeszcze spali. Atanazy i Jędruś, zapatrzeni w przepiękny górski pejzaż stali obok siebie w korytarzu. Dwie lokomotywy dyszały nierówno, wyrzucając kłęby czarno-rudego dymu w krystaliczną czystość powietrza. Ale i to nawet było piękne.
— Ty nie wiesz, co to jest. Ostatni dzień mój w tym świecie. Ale nie żałuję. Pierwszy raz widzę góry w tym stanie. Ty nie wiesz... A może chcesz? — Także ostatni raz? — mówił Łohoyski w niepohamowanym zachwycie, wpatrzony w uciekające w dal wąwozy i wzgórza, na których krzywe powierzchnie, mieniące się wszystkiemi barwami od różu do fioletu w rannem słońcu, pełne błyszczących, jak iskry piór lodowych, kładły się głębokie, błękitne cienie od rudawych świerków i ciemno-oliwkowych jodeł. Olchowe zagajniki świeciły szarawą purpurą, a w cieniach podobne były do delikatnej, fioletowej mgły. Świat nasycał się swoją pięknością w zapamiętaniu, w uniesieniu najwyższem. Rozkosz patrzenia na to wszystko graniczyła z jakimś rozdzierającym bólem.
— Nie. Dziś pozwalam ci na wszystko, ale sam nie chcę. Wiem jakie to musi być piękne, bo pamiętam twoje portki pepita, które są w tem wspomnieniu porównywalne z pięknością tego poranku. Ale potem — brrr — byłem w piekle wtedy po wyjściu od ciebie, kiedy jechałem z Alfredem przez miasto.