Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ja będę cierpieć! Ale może masz rację. Chociaż niewiadomo czy warto... —
— Warto, napewno warto. Ja chcę też uwierzyć w jedność, jedyność życia. Zrobimy to razem. Musimy zrobić, inaczej lepiej skończyć odrazu. —
— Weźcie się do jakiej pożytecznej pracy, jak mówiła ta twoja ciotka. To klasyczne! — rzekł Łohoyski zażył dużą, po dziesięćkroć śmiertelną dawkę „coco“. Poczem wstał i zaczął „przewracać coś między rzeczami“. — Widzisz: chciałem dziś nie i nie mogę. Ty nie wiesz co to jest ta szarość i ten strach, bezprzedmiotowy strach, który mnie opanowuje. W tym stanie nie potrafiłbym zrobić najmniejszej rzeczy, a cóż dopiero pakować się i wyjechać. A zagranicą mam tyle, żeby nie zdechnąć z głodu. Nie usłuchałem psiakrew w porę... Alfred, Alfred! Pakować! — krzyknął już dawnym głosem rozradowanego ludzkiego byka, jakim był w niedawnej przeszłości. „To jednak prędko idzie. Czy można poznać w nim tego człowieka, który kilka miesięcy temu zaczynał dopiero tę zabawę“, pomyślał Atanazy i umocnił się w swojem postanowieniu użycia „tego świństwa“ jedynie w ostatniej chwili. Sam nie zdawał sobie sprawy z jednej zasadniczej rzeczy: oto jakkolwiek noc kokainowa z Jędrkiem nie była początkiem tej właśnie pochyłości, po której miał się na dno swego istnienia stoczyć, to była ona jednak, pochyłością pośrednią, na której nie zatrzymując się, przeszedł lekko, jak po zwrotnicach, w inną sferę niebezpieczeństw: nieznacznie, nie wiedząc kiedy, stracił wszelki opór w stosunku do Heli, mimo, że zewnętrznie trzymał się na dawnym poziomie. W każdym razie Łohoyski dał mu 50-cio gramową rurkę doskonałego koko Mercka, zatrzymując dla siebie zapas konieczny na dwa dni. Gdy Atanazy schował ją miał wrażenie, że zatrzasnęły się za nim jakieś tajemnicze drzwi i cała najbliższa przeszłość, ujęta w jedną epokę (trochę sztucznie), zwaliła się w martwą, nie da-