Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

den olbrzymi wyrzut sumienia, zasłaniając mu cały świat, rozkwasił go w zgniłą marmeladę. Padł na kolana przy łóżku, szukając ręki żony. Czekał od Zosi jakiejś pociechy, a tu nic: głaz. Zosia leżała dalej nieruchomo, z oczami rozszerzonemi od męki, z rękami pod kołdrą. Cała dawna miłość buchnęła z najistotniejszych głębi Atanazego, zalewając go żarem wyrzutów, wstydu i żalu. Kochał najbardziej wtedy kiedy krzywdził: litość i wyrzuty brał za miłość, ale z tego nie mógł sobie zdać sprawy w tej chwili. Czuł się czemś tak marnem i nizkiem, jak rozdeptane (koniecznie rozdeptane) jakieś świństwo na drodze, a kłamać musiał dalej, bo inaczej straciłby ten jedyny punkt oparcia, jakim była ona, ta biedna skrzywdzona przez niego dziewczynka.
— Całą noc zażywałem kokainę z Łohoyskim. Pierwszy i ostatni raz. —
— Telefonowałyśmy wszędzie… —
— Telefon był wyłączony. Nigdy już. Przysięgam. Musisz mi wierzyć. Inaczej w tej chwili w łeb sobie strzelę. —
— To świństwo. Zdradziłeś mnie? Czemu jesteś taki dziwny? — spytała ledwo dosłyszalnym szeptem.
— Z kim? Z Łohoyskim może? Mówię ci, że kokaina… — Był na tyle bezczelnym, że się uśmiechnął nawet. — Jak możesz nawet pytać o to. Masz brom, albo chloral? Dawaj prędko. — Mówił już innym tonem, widząc, że zwyciężył, i że ostatecznie nic złego się nie stało. „Och, jakże jestem podły, bezdennie podły“, pomyślał. A jednak przez zasłonę skondensowanej ohydy, początek i koniec tej strasznej nocy świecił jako wspomnienie tajemniczym blaskiem, odbiciem innego, „tamtego“ świata. „Te portki Łohoyskiego i ten ogród w słońcu to było jednak coś. Nie to, co potem. To była jedna wielka obrzydliwość. Ale zawsze był to ciekawy eksperyment. Wszystkiego raz trzeba spróbować“. Już poczuł w sobie okropną wędkę narkotyku. Ostatnim wysił-