Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gasa Alfreda, przez ludne, zalane słońcem ulice. 10-ta biła na poblizkiej wieży. Było to piekło na ziemi: to miasto i ta jazda. Wszystko było najeżone przeciw niemu: jakby cały świat pokrył się kolcami, uderzającemi w duszę, obolałą, jak pobite miejsce, wzdętą do pęknięcia straszliwemi wyrzutami sumienia. Cóżby dał za to, żeby przeżycia tej nocy były tylko złowrogim snem! Pierwszy raz rzeczywistość miała naprawdę, bez blagi, charakter nieznośnego koszmaru bez końca. Tak: bez końca — nigdy nie zaśnie i zawsze będzie takim. Pierwszy raz, od długiego już czasu, pomyślał o zmarłej matce. Chciał wołać: „mamo! ratuj mnie!“ jak mały chłopczyk, lub jak zbrodniarz pod szubienicą, skazany właśnie za matkobójstwo — jak to faktycznie bywa. Wiedział już, w przybliżeniu przynajmniej, jak wygląda piekło naprawdę. Ludzie, gwar głosów, dźwięk dzwonków, huk ciężarowych aut, ryki syren — to wszystko i tak dość mu wstrętne, stało się jakąś szatańską symfonją męczarni. Widok zwykłego, rannego życia miejskiego był teraz wprost nie do zniesienia. A tu Alfred mówił i Atanazy, bojąc się zostać sam w saniach, nie przerywał mu jego obrzydliwego bajdurzenia.
— Ale to pana ładnie urządził mój pan hrabia. Hrabia — zaśmiał się dziwnie. — Ja go mam za nic — a jednak… Pan to musi wiedzieć wszystko. Ja pana pamiętam od Bertzów. Psie wesele. I pan też tam tego. Ale mnie to teraz wywietrzało z głowy. Raz mi zadał hrabia „tamtego“. Alem sobie zaraz powiedział: szlus! Tu mój koniec. Wolę bez tego: bo póki ma, to mi płaci przynajmniej. Ale koniec będzie niedługo z tem wszystkiem — rzekł głośno z proroczym pojękiem w głosie, aż czerwony dryńdziarz sanny odwrócił się i spojrzał podejrzliwie na tę dziwną parę. — Oj będzie — idzie jakaś wielka rzecz. Byle przeżyć, byle dożyć. I nasz hrabia z nami. Ja go znam. Panie, com ja się od niego nasłuchał! Co też on nie wygaduje jak się do-