Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niego z rozdziawioną, bezzebną paszczą (był to poprostu nadchodzący słoneczny dzień zimowy) śmiejąc się z jego „ekstaz“ i „wzlotów w inny, odmienny byt“ — oszukać go było niepodobna, chyba w śmierci. Czekał napewno, cierpliwie. A oni mówili. Ale co mówili? — to było najważniejsze. Niestety, żaden z nich pamiętać tego nie mógł: tej niezmiernie głębokiej (jak im się zdawało) gonitwy myśli na krawędziach obłędu, w samym obłędzie, poza obłędem — obłęd przeszyto na wylot — tam nie miało to słowo sensu. A mówili tak i zdawało się im, że odkryli nowy, psychicznie-nie-euklidesowy byt. Gdyby ich kto podsłuchał to mówili to:
Atanazy: Czy widzisz teraz jak wszystko przecina się tam gdzie musi?… cudowne… to jest ta linijka, ten włosek, który rozdziela, a jednak łączy… ach, jakie to wspaniałe!… nic nie rozumiesz, jesteś kretyn… ja ją także… Hela wstrętne bydlę… ty jesteś, jesteś… to jest cud… niema nic… a jednak…
Łohoyski (Trochę przytomniejszy, ale nie bardzo). To właśnie o to chodzi… jesteś jeden… ja zawsze wiedziałem… widzisz to właśnie, że ja jeden… oni to mówią, ale tego nie rozumieją… nie rozumieją, że tu o to nie chodzi, a jednak o to tylko, ale nie tak, tylko inaczej, zupełnie inaczej… rozumiesz?… Alfred to bydlę… rozumiesz ja z jakimiś szoferami i takimi specjalistami… a właśnie nie o to chodzi… nie mogę tego wyrazić… tam i gdzieindziej jednocześnie…
Atanazy: Nie mów o tem… Tak, ja wiem… w tem i poza tem… Ale gdzie jest kres?… granica… tak można w nieskończoność… ale to nie to… Zosi nie było nigdy… tak, jak jest, jest najlepiej… naprawdę kocham cię… Jedność absolutna… nigdy, a mimo to na zawsze…
Łohoyski: Tak: nigdy… jesteśmy sami… nikt tego nie pojmie… to takie proste… a jednak w tem jest wielkość… powiedz, że nigdy…
Atanazy: Tak… i właśnie dlatego… one nigdy, tylko