Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z boku wewnątrz obok i pomimo, pomimo — to najważniejsze, że pomimo — ale pomimo czego — ach pomimo tego, że to nie ona, nie ona! — ale kto? A potem znowu pili i znowu wciągali truciznę do obrzękłych, znieczulonych nosów, nie w tym pokoju, tylko zdawało się w samym pępku wszechświata, poza dobrem i złem, strasznem i czemś pośredniem między swoistem a swojskiem (tak: swojskiem), poza granicami śmierci nawet. Mogli umrzeć, ale jeszcze nie chcieli — chcieli umrzeć, ale jeszcze nie mogli, nie mogli się ze sobą rozstać, wyrzec tego i mówili, długo mówili, a potem znowu zaczęło się tamto: jeszcze dziwniej, jeszcze straszniej i jeszcze cudowniej, czy ohydniej — niewiadomo…
Był ranek: godzina ósma — to wiedział Atanazy napewno. Już świt był torturą, a czarnej firanki nie było. Trzeba było zabić świt — zabili. Jasność dnia była nie tą, jak zwykle, była potworna — jak olbrzymia twarz trupa ukochanej osoby — może matki. Tak jeszcze nigdy nie zaczynał się dzień — był to dzień na innej planecie, gdzieś w dalekim nieznanym gwiazdozbiorze. Obce jak Syrjusz, Wega czy Aldebaran, zwykłe „nasze“ słońce wschodziło nad rozszarpanem chroniczną rewolucją miastem — dla tamtych „innych“ ludzi było tem samem codziennem słońcem zaczynającego się zwykłego dnia. [Miasto było jak obolały, narywający wrzód, (może, jak mały pryszczyk?) a ktoś nieznany, niewprawnemi rękami chciał ten wrzód wyduszać, zamiast zrobić operację en règle.] Ale czemże to było dla nich, zatrutych do ostatnich granic straszliwym, oszukańczym jadem, dla nich, gnijących odpadków, pożerających się wzajemnie pod pozorami najwyższej przyjaźni, najwznioślejszych uczuć, zaprawionych rzeczywistem, ohydnem świństwem? Tamten był na swojem miejscu, ale Atanazy? — na szczęście nie wiedział o niczem. Bezosobowy potwór zemsty i odwetu czekał na