Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dyny, kochany Jędruś“ — bezsensowne to zdanie zdawało się kryć w sobie niezmierzoną głębię znaczenia. Dopiero teraz zauważył, że Łohoyski zgolił sobie wąsy. „Kiedy on to zrobił?“ — pomyślał leniwie. Wydał mu się pięknym, jak wspomnienie tej nigdy niewyobrażalnej nawet, a w tej chwili byłej jakby gdzieś kiedyś, przyjaźni. „Ach — gdyby wszyscy ludzie mogli być zawsze tacy — jak wspomnienia — kochałbym ludzkość całą, umarłbym dla niej z rozkoszą“. Straszne uczucie międzygwiezdnej samotności rozwiało się. Mignęły gdzieś w jakimś zakamarku dawnej normalnej świadomości, jeden po drugim, obrazy: najpierw Heli — właściwie tylko oczy — i cień całej postaci Zosi (ale jakby umarłej) i zapadły w wir niewypowiedzianych myśli, obojętne, jak widma z innych bytów. I Atanazy „poddał się uściskom Andrzeja hrabiego Łohoyskiego w jego własnym pałacu“ — tak pomyślał ostatnim odruchem, należącym do tamtego, dalekiego, wstrętnego, rzeczywistego życia. „Weźcie się do jakiej pożytecznej pracy“ — przesunęło się zdanie ciotki, ale było bez sensu, złożone z niezrozumiałych znaków bez związku. Łohoyski objął go silnie i pocałował w same usta — spełniło się: byli jednym duchem, unoszącym się nad bezdenną otchłanią bytu, tak, jakby ten pocałunek spalił, unicestwił, ich rozdzielone dotąd ciała. Jak dym, podwójny duch uleciał w inny wymiar. A potem już w tym wymiarze, podeszli objęci sobą do stołu, potem pili, potem znowu zażywali kokainę, a potem zaczęły się dziać rzeczy straszne, w których straszności „odstrasznionej“ (jak żmija z wydartemi jadowitemi zębami) znalazła się gdzieś, jak dziwna, a wstrętna przytem perła, na dnie okropnej mięszaniny obrzydliwych przedmiotów: (śmieci, odpadków ze sklepu rzeźniczego, ekskrementów, czy djabli wiedzą czego) — znalazła się rozkosz płciowego orgazmu — stało się naprawdę to: ktoś kogoś w coś tam gdzieś o coś przy czemś na kimś pod kimś