Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stało tych dwoje samotnych w nieskończonym wszechświecie, mimo złudy uczuć i słów. Oboje mieli wrażenie, że od wejścia Łohoyskiego upłynęły lata całe, że są gdzieindziej: nietylko w innym pokoju i mieście, ale w innym wymiarze istnienia. Atanazy z zamkniętemi oczami leżał cichutko, a Zosia stanęła w otwartem oknie, przez które dołem tłoczyła się zimna zgniłość jesiennego wieczoru, mijając się z tytoniowym dymem, uciekającym kłębiastemi zwojami górą. Szumiały głucho bezlistne drzewa w parku. Pokój wypełniał się zapachem gnijącego listowia. Atanazy poczuł się nagle zdrowym. Dosyć miał leżenia w łóżku i wszystkich pielęgnacyjnych rozkoszy. Ostatnie myśli na temat względności, intuicji (czyż jest taka istność wogóle?) i bezpłodności intelektu, rozwiały się w zupełnie już pojęciowo nieartykułowany gąszcz obrazowego, zwierzęcego (prawdopodobnie) myślenia. Drzemał zakryty po szyję, podobny do storturowanego trupa. Duch jego, oderwany jakby od ciała, poza czasem, błądził nieświadomie w nieznanej na jawie krainie niespełnionego szczęścia: zgody ze samym sobą, możliwej jedynie na granicy świadomości, albo we śnie. Zosia, wpatrzona w światła migające z za drzew poza murem ogrodu, myślała o „wszystkiem“, tylko nie o nim. Oboje narzeczeni, o dwa kroki jedno od drugiego, byli w tej chwili jakby na innych planetach. Ziarna jakichś trujących zielsk zapadły w ich dusze — jeszcze nic nie zaczęło kiełkować, ale tajemne kłamstwo, zrodzone z przedwiecznych pokładów zła, jak ukryty nabój, czekało swego detanatora, a wtedy, lada uderzenie mogło wywołać wybuch. W oddali huczał pociąg. Gwizd lokomotywy, daleki, żałosny przerwał tę ciszę trwającą na tle huku i chwila przeczuć prysła. Zosia poczuła nagle straszną żądzę, żeby się czemuś oddać, za coś poświęcić, — ach — cokolwiekbądź byle tylko... — ale pusto było w około. Odwróciła się i spojrzała na łóżko,