Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czerwieniałym listku jeżyny w złotem, sierpniowem słońcu. Natura dyszała łagodnem, zamierającem ciepłem i dnie błękitne, wsparte na lotnych żaglach białych obłoków, pędzących na wschód, przelatywały jak płatki kwiatów, obrywanych łagodnym podmuchem — coś mniej więcej takiego w przybliżeniu. (Dosyć tych przeklętych pejzażowych nastrojów, tak zaplugawiających naszą literaturę. Nie można z tła robić istoty rzeczy i przy pomocy sentymentalnych widoczków wymigiwać się z zawiłej psychologji.) Bezustanku, aż do bólu, drążyła ich oboje wzrastająca miłość. Zdawało się, że to nie oni pożerają się wzajemnie duchowo (wszelkie fizyczne „prykosnowienja“ były narazie wykluczone), tylko że sama dwoista miłość, pozaosobowo ujedniona, zobjektywizowana, zhypostazowana, obok nich, a nie w nich istniejąca, wysysa ich jak mątwa, sycąc tem swoje własne, niepojęte istnienie. Stało to paskudne w istocie swej widmo za nimi ciągle, gdy siedzieli przytuleni do siebie leciutko na ławeczce pod świecącą płomienisto-czerwonemi gronami jagód na tle błękitu, jarzębiną, czy też na jakiejś tam kanapce w zimnym mroku zielonego abażuru w długie, choć nie zimowe wieczory. Gdy szli w zamiejskie okolice (Zypcio już w nowym mundurze oficerskim szkoły wyszkolenia adjutantów) pełzało (zdawało się oczywiście) wśród schnących zżółkłych traw za nimi, zaglądało w formie kłębiastych sierpniowych obłoków w ich czaszki z góry, zalecało się ostrożnie, a podstępnie, w powiewach łagodnego pół–jesiennego wietrzyka i szeptało zwodnicze, kłamliwe, niby radosne, a już pełne bolesnego smutku i przyszłych zawodów, słowa, w szelestach wysuszonych gorącem liści.
Ale niedługo względnie trwał ten stan błogiej rekonwalescencji i beztroskiego nasycania się własnem bohaterstwem i przedwczesnem oficerstwem i czystem, niezmąconem „mętami rozumu“ uczuciem. Synowie Dwoistej Jedności zaczęli