Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rych oddawanie honorów zostało wzbronione. Raz jednak zdarzyła się zabawna — z punktu wojskowego historja — oto kwatermistrz wpadł do jednej z takich salek, gdzie kołem stały uprzejmie zapraszające do wypróżnień instrumenty — wpadł, by przekonać się o tem, czy odpowiedni rozkaz jest szanowany. Było pełno. Nie wytrzymali przerażeni niedoćwiczeni cywile — stanęli na baczność jak jeden mąż, nie bacząc na stadja czynności swych, w jakich się znajdowali. Wszyscy dostali po pięć dni kozy. „Lubię jak wiara w portki przedemną sra — nie będą tego robić na froncie“ — mawiał wódz, pusząc swe czarne, kozackie wąsiska. Ale na tle dawnego ojcowskiego teroru dyscyplina mało ciężyła młodemu „junkrowi“ (jak nazywano też z rosyjska wychowanków szkół wojskowych) — przyzwyczaił się szybko do bezsensownych procederów (zaczął nawet pojmować ich sens głęboki), a nawet stał się dla niego cały ten aparat miażdżenia i kształtowania na nowo, obcej armji, normalnej indywidualności doskonałem antydotum na ostatnie przeżycia — był właśnie warsztatem „bezimiennej siły“ Tengiera. Z niesmakiem, nieomal z pogardą myślał teraz Genezyp o tej włochatej pokrace. Sztukę całą miał gdzieś i poniekąd słusznie — co komu z tego w takich czasach. A o ledwo zrodzonej metafizyce mowy nawet nie było — czas był wypchany aż do pęknięcia — życie szło z maszynową jednostajnością. Pierwsze dwa tygodnie nie opuszczał embrjon oficera ponurego gmachu szkoły, wznoszącego swą ceglasto-rudą masę na zboczach białych, wapiennych podmiejskich wzgórz — nie mógł się nauczyć prawidłowego oddawania honorów. Wieczorami, w krótkie pół-godziny wytchnienia przed obiadem, marzył o dalekiem mieście i rodzinie, wpatrzony w buro-czerwoną łunę na horyzoncie, rozświetlaną czasem zielonemi odblaskami tramwajowych iskier. „Dobrze ci tak — teraz masz“ — powtarzał sobie. Rosła w nim siła, ale nie jako po-