Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

że obaj jesteśmy na marginesie. Może nie użyjemy wszystkich życiowych frajd, ale stworzymy zato rzeczy głębsze. Ja nie umiem być złośliwym, ale umiem mówić przykre prawdy. A pan znowu, panie Bazyli: gdyby wszyscy uwierzyli w pana neopseudo-katolicyzm, straciłby pan sam dla siebie cały urok: bo kogóż wtedy możnaby nawracać? — (Tamci obaj skurczyli się od cierpienia.) — Ja wiem, że moja muzyka jest też ochroną siebie samego przed okropnością metafizyczną i tą nawet codzienną okropnością istnienia. Tylko to wiem jedno: ona wyrosła ze mnie tak, jak wyrasta skorupa razem ze ślimakiem — jestem razem z nią naturalnym wytworem czegoś, co mnie przerasta — wy raczej przypominacie mi gąsienice chruścika, które budują sobie futerały ze wszystkiego, co napotkają i to takie, których kolor przypomina ogólny ton podłoża.
— W czem-że to my przypominamy podłoże — spytał zraniony w żywe mięso kniaź Bazyli.
— Nie wiecie o sobie samych nic. Ja przynajmniej wiem kto jestem w mojej epoce. Może właśnie i jedno i drugie — i pańska religijność i pańska symboliczna logika jest tylko wyrąbywaniem ścieżek dla jakiegoś tam Murti Binga, którym teraz pogardzacie, a którego wiarę za parę dni możecie przyjąć, jako jedyny narkotyk, który was wybawi od was samych. A to wszystko może być funkcją jakichś zmian społecznych w Azji. A poza tem w tych maskach najłatwiej wam przemknąć się przez życie, ratując ogonek indywidualnego psychicznego dobrobytu. — Mówił zupełnie nie na serjo, nie wiedząc sam jak bliskim był prawdy niedalekiej przyszłości.
Przed Genezypem otwierały się coraz dalsze wewnętrzne przestrzenie. Czuł że się kończy, tu, w tej budzie, ostatni podryg jego nieodpowiedzialnej egzystencji. Wszystko wlokło się jak bezręki i beznogi kadłub życia, ale nie ono