Strona:PL Stęczyński-Tatry w dwudziestu czterech obrazach.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Aż nakoniec zupełnie kryjąc się w gęstwinie,
W grubych rypach ucisza swój szelest — i ginie.
Spinamy się po skałach gęstym idąc cieniem —
Aż wstrzymani nieznacznie mocném zadziwieniem:
Widzimy jak się otwór przed nami odkrywa,
Nad którém przewrócone drzewo odpoczywa
Złamane wiekiem czasu — tu ognite leży,
Przegięte — wkrótce swoim ciężarem uderzy
Na dno czarnéj przestrzeni! Więc choć taka zdrada,
I kamień tam wrzucony bez końca zapada:
Oparłszy się o kłodę nad przepaścią czarną,
Nasycając ciekawość śmiałością bezkarną;
Zaglądnijmy ostrożnie — aby razem z kłodą
Nie zapaść się tam wiecznie, nie rozstać z przyrodą?!
Jakiż widok okropny! W milczącéj cichości
Ciemność straszna wychodzi z głębin swéj czarności;
A ćmiąc nasze wejrzenie, myśl i głowę mąci!...
Uchodźmy!... bo nieszczęście w przepaść nas potrąci!...
Nie mając ztąd korzyści, ni zadowolenia,
Zejdźmy na dół powoli — gdzie się rozprzestrzenia
Zarost lasu, a góra spada pochylisto,
Zasłoniona od spodu posadą skalistą.
Jesteśmy u stóp skały ogromnie wyniosłéj,
Siwo-nagiéj, po wiérzchu niedbale porosłéj;
Gdzie kamień odłamany przystęp trudny czyni —
Wchodzimy w mały otwór do ciemnéj jaskini:
Gdzie głos mowy lub krzyku odgłosem wtórzony,
Rozbija się powoli w rozmaite strony.
Jakaż przestrzeń w około uderza széroka,
Ciemna, wilgna, spokojna, zimna i wysoka?!
Do któréj małą szparą blade dnia promienie
Wkradają się i słabe czynią oświetlenie...