Strona:PL Stęczyński-Tatry w dwudziestu czterech obrazach.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A nad szumiącéj Białki obszernym łożyskiem,
Wielki-Opłaczka dziwi swojém widowiskiem,
Wystrzelając ku niebu ścianami swojemi,
Opłukuje swe stopy wodami bystremi.
Daléj Czerwony-Skałka nad lasy wypływa,
Ogromem swoim dalsze kamienie zakrywa.
Widzimy Wołoszyna co żółto-czerwone
Wystawia piersi mchami lekko porośnione;
Poważny, jakgdyby był panem swego jaru,
Przy którym zdaje się mieć pół świata ciężaru!
Po prawéj stronie Białki naprzeciw téj góry,
Sterczy Mały-Opłaczka brudny i ponury,
Co trzema wiérzchołkami nasrożając siebie,
Zdaje się: chciałby słońce zasłonić na niebie!...
Gdy zajmuje nas przy nim puszcza lasów dzika,
Stajemy, uderzeni wieścią przewodnika:
„Że tu w kłodach spróchniałych od słoty i spieki,
„Mieszkają małe duchy tak zwane Leleki;
„Którzy złoto i srebro ciągle przekładają,
„A od świtu do zmroku bez przerwy śpiéwają, —
„Przeto każdy tu kamień, pniak spleśniały stary,
„Ma swe życie milczące i swe własne czary!”
Te skały są świadkami przedwiecznego dziwu,
Nie objętego myślą wielkich wód rozlewu,
Który ziemię zakrywał głębokimi płyny.
Potem, gdy niższe sobie wymulił niziny:
Przelał swoje żywioły przemocą zuchwałą!...
Czy to straszne wzruszenie komety zdziałało?
Czy powietrze do ziemi przez otwory wbiegło,
I pod ciężarem świata coraz więcéj legło?
Że nie mogąc swą własną utrzymać się siłą,
Pękło i kulę ziemi z posady wzruszyło?!!