Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szczyt najwyższy, piękność świata oddziela się i wzlatuje — wstępuje ogromnym aromatem w wieczność.
I podczas gdy ludzie stoją jeszcze nieruchomo, spuściwszy głowy pełne jeszcze jasnych i ogromnych wizyj, urzeczeni tym wielkim, świetlanym wzlotem świata, wybiega z tłumu niespodzianie ten, na którego czekano bezwiednie, goniec zdyszany, cały różowy w pięknych malinowych trykotach, obwieszony dzwonkami, medalami i orderami, biegnie przez czysty plac rynku obrzeżony cichym tłumem, pełen jeszcze lotu i zwiastowania — nadprogramowy naddatek, czysty zysk odrzucony, przez dzień ten, który go zaoszczędził szczęśliwie z całego blasku. Sześć i siedm razy obiega on rynek w pięknych kręgach mitologicznych, w kręgach pięknie zagiętych i zatoczonych. Biegnie wolno na wszystkich oczach ze spuszczonymi powiekami, jakgdyby zawstydzony, z rękoma na biodrach. Nieco ciężki brzuch obwisa wstrząsany rytmicznym biegiem. Twarz purpurowa z natężenia błyszczy od potu pod czarnym bośniackim wąsem, a medale, ordery i dzwonki skaczą miarowo na brązowym dekolcie, jak uprząż weselna. Widać go z daleka, jak skręcając na rogu paraboliczną natężoną linią zbliża się z janczarską kapelą swych dzwonków, piękny jak Bóg, nieprawdopodobnie różowy, z nieruchomym torsem, opędzając się z bocznym błyskiem oczu ciosami harapa od sfory psów, która go obszczekuje.
Wtedy Franciszek Józef I rozbrojony powszechną harmonią proklamuje milczącą amnestię, konceduje czerwień, konceduje ją na ten jeden wieczór majowy w rozwodnionej i słodkiej, w karmelkowej postaci i pogodzony ze światem i swą antytezą, staje w otwartym oknie Schönbrunu i widać go w tej chwili na całym

88