Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łem pocichu, patrząc mu w oczy, — znalazłem Autentyk...
— Autentyk? — zapytał z twarzą rozjaśnioną nagłym blaskiem.
— Tak jest, sam zresztą zobacz — rzekłem, przyklękając nad szufladą komody.
Wyjąłem naprzód jedwabną suknię Adeli, pudełko ze wstążkami, jej nowe pantofelki na wysokich obcasach. Zapach pudru czy perfumy rozszedł się w powietrzu. Podniosłem jeszcze kilka książek: na dnie leżał w samej rzeczy długo nie widziany, drogi szpargał i świecił.
— Szloma, — rzekłem wzruszony — popatrz, oto leży...
— Ale on stał zatopiony w medytacji z pantofelkiem Adeli w ręku i przyglądał mu się z głęboką powagą.
— Tego Bóg nie powiedział, — rzekł, — a jednak, jak mnie to głęboko przekonywa, przypiera do ściany, odbiera ostatni argument. Te linie są nieodparte, wstrząsająco trafne, ostateczne i uderzają, jak błyskawica, w samo sedno rzeczy. Czym zasłonisz się, co im przeciwstawisz, gdy sam już jesteś przekupiony, przegłosowany i zdradzony przez najwierniejszych sprzymierzeńców? Sześć dni stworzenia było bożych i jasnych. Ale siódmego dnia uczuł On obcy wątek pod rękami i przerażony, odjął ręce od świata, choć jego zapał twórczy obliczony był na wiele jeszcze dni i nocy. O Józefie, strzeż się siódmego dnia...
I podnosząc ze zgrozą smukły pantofelek Adeli, mówił jakby urzeczony połyskliwą, ironiczną wymową tej pustej łuski z laku: — Czy rozumiesz potworny cynizm tego symbolu na nodze kobiety, prowokację jej