Strona:PL Sawicka Nowelle.pdf/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Milczałem zakłopotany.
Skulski wstał, chodził po pokoju z rękami w kieszeniach, na mnie nie patrzył. Naraz odpadła mnie ochota do scyzoryka; spoglądałem, jak, leżąc na zieloném suknie, połyskiwał konchową oprawą i złoconemi gwiazdami — ręki po niego nie wyciągałem; oparty plecami o stół, śledziłem ruchy i wyraz twarzy Skulskiego. Zły był na mnie, w myślach pewno nazywał łapczywym chłopcem, co nawet od żebraka nie wstydziłby się grosz przyjąć. Bo téż, co mnie się stało, że ja... od tego biedaka... nieznajomego... Zaczynałem się coraz bardziej wstydzić mego postępku, na scyzoryk nie spoglądałem, stał w oczach jak pokusa.
— Drugi raz od biedaków podarków nie przyjmuj. Po co? On może poduszkę sprzedał, żeby ci to cacko kupić. Bo Chodak łotr wprawdzie, ale i nędzarz — mówił, stanąwszy przede mną, i gładził mnie ręką pogłowie. — Poproś lepiéj ojca, a najlepiéj obchodź się bez zbytkowych rzeczy. Zobaczysz, że ten scyzoryk na korzyść ci nie pójdzie: najprzód dostaniesz za niego burę, stracisz potém, ktoś ukradnie, albo dyabel weźmie go w jakikolwiek sposób... Zobaczysz! takie rzeczy... przeklęte... nieszczęście przynoszą!...
Usiadł do roboty, a ja, pod wpływem słów tajemniczych, stałem jak w ogniu.
Wowczas pewny byłem, że za scyzoryk co najmniéj... dostanę rózgami!
— No, zabieraj swój prezent i wynoś się; czasu nie mam — przerzucal papiery i zerkał na mnie z ukosa.
— Nie chcę tego scyzoryka — mruknąłem, — oddam go Chodakowi... albo daruję komuś... żeby ojciec nie widział.