Arthur i Wilhelm byli już na dnie rowu. Z trwogą śmiertelną błąkali się w cieniu nadaremnie. Joanny tam nie było.
— Chwała bogu, — rzekł Arthur, — tą razą ten włóczęga nas oszukał.
— Niestety, nie, — odpowiedział Wilhelm, — gdyż oto płaszczyk Joanny! — i podniósł kaptur dziewczyny.
Wyszli nad brzég potoczka, idąc zabiegiem rowu i szukając ciągle, nie śmiejąc sobie jednak udzielić wzajemnie swych uwag okropnych.
Na dnie tego potoku płynie nić wody kryształowéj mrucząc między skałami. Źródło tryska z ziemi między wielkimi białymi głazami, i sączy daléj z szmérem do padania dészczu podobnym. Wilhelm pobiegł ku téj ławie kamieni, i wydał okrzyk radości, widząc wyraźnie kobiétę siedzącą nad brzegiem tego źródła. — Księżyc, uwolniwszy się od chmur, pełném światłem ją otaczał. Była to Joanna, nieruchoma, blada jak śmierć, z uśmiechem jednak na ustach i rękami założonemi, w postawie spokojnego zamyślenia. Finetka leżała u jéj nóg.
— Joanno! — zawołał Wilhelm, upadając na kolana przed nią, — jesteś zbawioną! Bogu najwyższemu dzięki!
— To nic, to nic, paniczu chrzestny, — rzekła Joanna pozwalając mu jéj ręce wziąć i ucałować. — Dzień dobry panie Arthur! Jużeście wrócili z podróży? Już mi lepiéj, dziękuję!
— Joasiu, Joasiu! z kądże przychodzisz? Gdzieżeś się ukrywała? Przecież nie spadłaś? — rzekł Wilhelm.
— Spadła? Tak, mnie się zdaje, żem spadła mo-
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/419
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
413