Strona:PL Sand - Joanna.djvu/407

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
401

swoją strzelbę nabija, którą na prędce zdjął ze ściany, i lufę ku drzwiom zwrócił.
— Joasiu, — rzekł mówiąc ciągle po cichu, — piérwszy, któren tu wejść się odważy bez mojéj woli, drogo mi to przypłaci!.... Jeżeli nieszczęściem słówko piśniesz, krzykniesz, lub się ruszysz z miejsca; to otworzę, i zabiję!
— Panie Marsillat, — odpowiedziała Joanna cichym głosem; — dla miłości boga, otwórzcie spokojnie. Nie powiém ani słowa, nie będę się całkiem na was żalić. Nie róbcie nieszczęścia; wszak ja tylko tego żądam, abym mogła wyjść niespostrzeżona, i nigdy ani słowa o tém nikomu nie powiém, żeście mnie nastraszyć chcieli.
Do drzwi stukano ciągle, i tak silnie, że w zawiasach się ruszyły. Ale że ani słowa nikt jeszcze nie przemówił, Marsillat myślał szczérze, że to są złodzieje. Tę uwagę swoją Joannie powierzył, i kazał jej się schronić w alkierzu, z obawy, aby ją przypadkiem kula nie ugodziła.
— Jeżeli to są złodzieje, — rzekła Joanna, — to wam pomogę się bronić panie Leon. Nie jestem ja bojaźliwa. Bylem tylko potém pójść sobie mogła, to nie żądam niczego więcéj.
— Dobrze więc, dzielna dziewczyno, — rzekł Marsillat z odwagą stanowczą — weź tę strzelbę, co wisi na ścianie, tam, nad kominkiem, i trzymaj się za drzwiami, abyś mi ją podać mogła, jeźli z piérwszéj wystrzelę. Kto idzie, — dodał głośno — czego żądacie?
— Otwórz panie Marsillat, — rzekł sir Arthur, — mam z tobą pomówić o rzeczach ważnych i pilnych.