Strona:PL Sand - Joanna.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
154

wlekąc się zwolna ku drzwiom. Dość już tego, moi mili panowie; do szczęśliwego widzenia! — I wyszedł, nie ruszywszy nawet kapelusza na głowie; a za nim wyszła ciotka, ściskając pięści i mrucząc przekleństwa pod nosem.
— Nędzniki! — rzekł z cicha proboszcz, skoro się oddalili.
— Nikczemna chołota! — dodał Wilhelm. — Ten człowiek wygląda na zbrodniarza.
— Dla tego téż właśnie niéma się go czego obawiać, — rzekł Marsillat nawiasem.
— Moja biédna Joasiu! — zawołał Kadet, — to wszystko jest wielkiém nieszczęściem dla ciebie. O tak, wielkie to nieszczęście żeś utraciła matkę. Ci ludzie krzywdzić cię będą.
— Nie bój się niczego, mój Kadecie! — odrzekła Joasia ocierając łzy z oczów i przeżegnawszy się; — jeżeli są duchy złośliwe przeciwko mnie, są i duchy dobre za mną.
— Słusznie mówisz, moja Joasiu! — zawołali razem Wilhelm i ksiądz Alain, — masz przyjaciół, którzy cię nigdy nieopuszczą.
— O wiém ja o tém! jesteście oba bardzo uczciwi ludzie, — odpowiedziała Joanna podając rękę każdemu z nich, a potém i Marsillatowi także rękę podając dodała z niewinnością anielską. — I wy także panie Marsillat, nie jesteście złym człowiekiem. Wyświadczyliście mi bardzo wiele dobrego. Weszliście na dach mojego domu śród ognia i dymu; niespaliście całą noc aby mi pomódz przypilnować ciała mojéj biédnéj matki..... I Kadet także bardzo dobry chłopiec; wszyscy byli dla