Strona:PL Sand - Flamarande.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pan Karol jest tu na to, abyście się go spytali, odrzekł majster Ambroży.
— Macie zupełne do tego prawo, powiedziałem staremu Michelin’owi, możecie odnająć nieużyteczny wam budynek, szczególnie tak poczciwemu człowiekowi jak pan Ambroży.

XXXIV.

Dziękuję wam, panie Karolu, rzekł handlarz bydła, rzucając na mnie właściwem sobie na poły przyjacielskiem, na poły szyderczem spojrzeniem, które zawsze inaczej można sobie było tłumaczyć. Tym razem zdawało mi się, jakoby wzrok jego i ton jego głosu wyrażał: „odwdzięczę ci się“.
W tej chwili Esperence, potrącony przez jedno z dzieci hałasujących koło nas, upadł twarzą na kolana Ambrożego.
— He, he, rzekł stary do niego sadzając go na kolana, jak się masz mały podróżniku? Znam cię już, widziałem cię niedawno pod „Fijołkiem“.
— Znacie tego chłopca? spytałem go. Wiecie jak widzę więcej jak wszyscy. Nikt nie umiał mi powiedzieć, zkąd się wziął i co za jeden.
— Ja to powiem panu, rzekł Ivoine cichym głosem, ale tylko do ucha, bo Michelin’y nie lubią, aby o tem mówić, i może pan być pewny, że nie będą się wcale o niego dowiadywać.
— Czy to jaka familijna tajemnica?
— Wcale nie. Nie wiedzą sami, zkąd się wziął ten mały; ale założę się, że dobrze za niego są płatni, bo pilnują go starannie i nie pozwalają mu nawet biegać po górach. Boją się, aby im go nie odkradziono i żeby drudzy nie mieli z niego korzyści.
Słuchałem tego wszystkiego z miną obojętną, ale serce biło mi gwałtownie.