Strona:PL Sand - Flamarande.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ach! mój dobry Karolu zawołała do mnie, pytałam się o ciebie. Powiedz mi prawdę, ten wypadek...
— Przysięgam pani hrabinie, że nic się złego nie stało; ale jest wiele rzeczy ważniejszych, czy mogę mówić?
— Mów — mów — mój przyjacielu.
— Pani — rzekłem do niej półgłosem, bo słyszałem już Rogera idącego po schodach, powiem prędko co mam powiedzieć. Welon pani opadł z twarzy, i przez nieostrożność zawołałaś pani hrabina... Gaston widział panią, i wie już teraz, kto jest jego matką, i jak się nazywa.
— Więc mogę go widzieć, niech przyjdzie!
— Roger go tu prowadzi, odpowiedziałem spiesznie: otóż idą, cóż pani teraz zrobi
— Nie wiem, zobaczę.
— Czy mam odejść.
— Nie — zostań!
Roger wszedł ciągnąc za sobą wahającego się Gastona. Roger wesoły, hałasował swoim zwyczajem. Ale mnie się zdawało, że było coś nienaturalnego w jego ruchach.
— No, mamo, zawołał trącając Gastona ku niej, oto masz rannego, o którego tak się troszczyłaś! Ma tylko mały jedwabny plasterek na czole, z czem mu bardzo do twarzy. Sam go tak ozdobiłem.
Pani Flamarande stała zmięszana i drżąca, niepewna co robić, i jak się Gaston wobec niej zachowa. Spojrzał na nią z głębokim szacunkiem i to jej wróciło przytomność. Usiadła na fotelu mówiąc: — Cieszy mnie, że cię widzę zdrowym; myślałam że cię trumna przygniotła swoim ciężarem. Co za straszny wypadek!
— Pani hrabina jest nadto dobrą, odpowiedział Gaston narzeczem ludowem, tem więcej, że jestem jej obcym. Przyszedłem tu mimowoli przyprowadzony