Strona:PL Sand - Flamarande.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

głemi wypytywaniami doprowadzały ich tylko do zniecierpliwienia.
— Zleziesz ztamtąd, krzyczeli na jedno, ustąp się, wołali na drugie.
Espérence nie podzielał ich gorączkowej ciekawości. Wszystko traktował z pewną poważną powolnością i mówiono o nim, że nie ruszyłby palca nie poradziwszy się wpierw głowy. Siedział spokojnie w kaplicy na pace zawierającej kości jego dziada i zadumał się głęboko.
— O czem myślisz? — odezwałem się doń, uderzony spokojnym i badawczym wyrazem jego twarzy, wyprzedzającym o wiele zwykłe myśli dzieci tego wieku. Myślał że gniewam się na niego za to, że usiadł na tej słomie, powstał więc zaraz mówiąc: — Nie zrobię tu nic złego.
Wyciągnąłem dłoń aby go wziąć za rękę, bo wiedziałem że nie lubi być całowanym. Nie pieścił nigdy nikogo oprócz mojej małej chrzestnej córki, którą chętnie całował siedzącą na kolanach matki.
Kiedy wypakowano wszystko, przystąpił do mnie furman, który przystawił ten wóz, a na którego nawet dotąd nie spoglądnąłem i przemówił do mnie. Dźwięk jego głosu przejął mnie dreszczem. — A cóż, panie Karolu, jesteś ze mnie zadowolony? Nie złamałem czego na drodze?
— Ambroży Ivoine! wykrzyknąłem, podnosząc głowę, jakto, to wy?
— Tak jest, ja się podjąłem przewozu tego pakunku w Sévines u pana hrabiego. Nie poznał mnie, ale z przyjemnością zobaczyłem, że się ma dość dobrze.
— Ale zkądże u diabła wziąłeś się w Sévines?
— Byłem w Orleanie, gdzie najmowałem się do różnych przewozów. Wybrano mnie do towarzyszenia temu ciężarowi, bo właśnie wracałem w te strony; zaraz panu przedłożą rachunek.