Strona:PL Sand - Flamarande.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nim. — Po małej chwilce zastanowiwszy się, rzekł: — Jednak powiedz mi, chcę wiedzieć.
— Jest u pana hrabiego.
— Jakto u mnie, tu?
— Jest w Flamarande.
— Co za myśl. Odkryją go tam. Pod jakimże jest nazwiskiem? żadnym.
— Tu opowiedziałem mu z pewną dumą dość niedorzeczną, jak udało mi się za pomocą przyjaznych okoliczności, narzucić Gastona opiece Michelin’ów bez obudzenia najmniejszego podejrzenia.
Pochwalił moją zręczność, powiedział mi wiele grzeczności i pozwolił wyjść. Z rozmowy tej wyniosłem pewną nadzieję, bo musiał przynajmniej przyznać, że pomysł mój był dobry na wypadek gdyby potrzebował się tłumaczyć ze swego postępku, albo gdyby miał kiedy oddać dziecko matce. Samo przypuszczenie to było już pewnem ustępstwem. Daremnie jednak przy każdej sposobności prosiłem go o to, niczem bowiem wzruszyć się nie dał, a ja musiałem wyrzec się nadziei złamania jego uporu. Zapadłem w skutek tego w ciężki smutek a zdrowie moje wiele na tem ucierpiało. Nie mogłem znieść widoku hrabiny; kiedy wchodziła jednemi drzwiami, ja wychodziłem drugiemi. Nie śmiałem spojrzeć jej w oczy ani popieścić małego Rogera. Widok tego szczęśliwego dziecka w porównaniu z moim biednym Gastonem, który pasł krowy i biegał boso po skałach, sprawiał mi boleść niezmierną. Kiedy pani w sklepie pozwalała mu wybierać sobie zabawki i powracała z nim do domu w karecie napełnionej temi kosztownemi fraszkami, któremi dziecko pobawiło się chwilę i rozbijało je później na drobne kawałki, myślałem o Gastonie bawiącym się szyszkami leśnemi i nadbrzeżnymi kamykami strumyka. Nie czyniło go to wprawdzie nieszczęśliwszym; ale biedne dziecko po-