Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jeno razach, o Panie nasz: albo nie widzisz co się dzieje, albo cię zgoła niema. Aj... to słowo niema sensu, cofam je przeto. Przecież sam fakt rozmowy z tobą świadczy, że jesteś. Ach, ileż razy wiedliśmy dysputę i jeśli będziesz szczery przyznasz, żem cię nieraz zmusił do milczenia. Tej nocy okrutnej wzywałem cię, kląłem, groziłem, przeczyłem ci bytu, prosiłem, błagałem, wyciągałem do cię ręce i pokazywałem pięści. Nie powiesz chyba, bym zaniedbał czegokolwiek, co cię mogło wzruszyć. Niestety, wszystko na nic, nie drgnąłeś nawet. Nie chcesz, pomyślałem... dobrze, pokaże się kto będzie na wierzchu, nie zwracasz uwagi na głos wiernych twoich, tedy źle na tem wyjdziesz, gdyż znamy innych jeszcze panów i do nich się zwrócimy...
Przez całą noc czuwałem przy Glodzi wraz z poczciwą właścicielką domu. Martynka została w Dormecy, gdyż przyszły na nią już bóle porodowe. Nad ranem dziecko zaczęło konać. Przeto powzięliśmy ostateczną decyzję. Wziąłem małą na ręce i wyjrzałem przez okno. Padał deszcz rzęsisty i dął silny wiatr. Róża na długiej łodydze usiłowała wsunąć się do izby. To zapowiedź śmierci, pomyślałem. Przeżegnałem się i mimo niepogody wyszedłem z domu.