Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nowe, pełniło tę rzecz, która jednak pochodzi z jakichś zaświatowych rozkazów... Nie... nie... Ona umiera... znika część mego własnego ja... I teraz, mocny Boże,... dopiero teraz czuje człowiek żal i coś... coś... jak miłość!
Przybyłem na miejsce nazajutrz o zmierzchu. Od pierwszego spojrzenia poznałem, że wielki rzeźbiarz-śmierć zrobił swoje. Poryte głębokiemi zmarszczkami oblicze przysłonione fałdami skóry wyglądało tragicznie. Ponadto stało się coś, co lepiej jeszcze podkreślało, że skon bliski. Ujrzawszy mnie, spytała łagodnie:
— Mój drogi biedaku, musiałeś się bardzo zmęczyć... taki kawał drogi...
Byłem głęboko wzruszony i pomyślałem:
— Oho! Już po niej... stała się łagodną! Usiadłem przy łóżku i wziąłem ją za rękę. Nie była w stanie mówić, dziękowała mi tylko wzrokiem za to, żem przyszedł. Chcąc ją rozweselić, próbowałem żartować i opowiedziałem jej w lekkiej formie, jak to zaraza przyszła do mnie z wizytą, ja zaś wyrzuciłem nieproszonego gościa za drzwi. Nie wiedziała o tem wcale i tak ją to wzruszyło (cóż za nieostrożność w okazywaniu uczuć), że mało co nie umarła.
Gdy odzyskała zmysły, zaczęła gadać (dzięki Bogu, pożyje jeszcze, pomyślałem) i wróciła