znowu uparła się wyjść za mnie, chociaż jej nie chciałem. Wówczas była bladolicą brunetką i wierciła we mnie błyszczącemi ślepiami. Byłaby mnie chciała pożreć, przegryźć, jak woda stal przeżera. Kochała mnie do szaleństwa... na śmierć! Prześladowała mnie, ścigała, tropiła (o, jakże głupi są mężczyźni), a więc potrochu z litości, a także skutkiem tego, że pochlebiła mej próżności, wreszcie ze znużenia (ładny sposób odpoczynku), nakoniec, w chęci pozbycia się napaści — zostałem (Jan de Vrie zanurza się do wody, aby nie przemoknąć na deszczu)... zostałem jej mężem! Od tego czasu posiadłem skarb cnoty wcielonej, a ona, poczciwa gołąbeczka... mści się... mści, od lat trzydziestu. Jakiż powód zemsty? Oto mści się za to, że mie kochała. Doprowadza mnie do wściekłości, a raczej pragnie to uczynić, ale... niedoczekanie! Ho, ho, zanadto miłuję spokój i nie głupim wpadać w melancholję z powodu jakichśtam głupich kilku słów. Deszcz dudni po szybach? Niechże sobie pada do woli... Gdy ona grzmi... mnie się ani śni... gdy ona gniewa się... to mnie się śpiewać chce! I czemuż u djaska mam jej bronić wrzeszczeć skądże prawo? Wszakże tak być musi... nie życzę jej przecież nagłej, a niespodziewanej śmierci! Baba w progi... cisza w nogi!
Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/21
Wygląd