Przejdź do zawartości

Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mnie poprostu trafił! Ho! ho! Trzeba wiedzieć, że to żyłka dziedziczna. Ś. p. dziad mój nie byłby za nic w świecie zasnął, nie zanotowawszy bodaj, leżąc w łóżku, liczby wypitych i... oddanych z powrotem kubków wina... Musiał zapisać wszystko w porządku i basta.
Otóż sprawa tak stoi. Muszę się wygadać, a w mojem Clamecy, trudno mi wyzwać kogoś na języki, skoro jestem sam! Muszę się odszpuntować, inaczej na nic wszystko. Przytem, język mam nieco za długi... gdyby mnie tak przypadkiem ktoś usłyszał... dostałbym po czerepie! Trudno, już jestem taki! Zresztą gdyby człowiek czegoś nie zaryzykował, zdechłby chyba z nudów.
Lubię, jak nasze wielkie cisawe woły, przeżuwać wieczór strawę połkniętą zrana. O jakże miło oglądać, przewracać, mieszać to wszystko co się myślało, obserwowało, zbierało, jakże przyjemnie rozdziobywać, kosztować, smakować, pozwalać, by się rozpływało na języku i pomału... pomału połykać. Tych rozkoszy doznaje człowiek, opowiadając sobie od początku wszystko, co się pospiesznie chwyciło w przelocie, nie mając czasu na należytą, spokojną ocenę.
Jakże miło przechadzać się po... swoim własnym wszechświecie, powtarzając sobie po sto razy: to moje, to wszystko moje, jestem tu