Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ruszyłem dalej i, chcąc pójść na bliższe drogi, opuściłem gościniec, potem, dostawszy się na wzgórze, skierowałem się przez winnice i nareszcie zatonąłem w lesie. Coprawda, droga tamtędy nie mogła mnie zawieść prędko do domu, gdyż oto w pół godziny później zauważyłem, że stoję ciągle jeszcze na skraju lasu pod konarami dębu i przedrzeźniam się srokom. Nie wiedziałem zgoła co czynię. Myślałem i myślałem bez końca. Różowe dotąd niebo przygasło. Patrzyłem jak nikły refleksy na drobnych, młodych listkach winorośli, połyskliwych, jakby lakierowanych, soczystych i przysutych złotem. Słowik zaczął śpiewać. Drugi słowik, skryty w mej pamięci, w głębi osmutniałego serca odpowiadał mu. Wspomniałem Wieczór podobny. Byłem razem z dziewczyną moją. Wstępowaliśmy na wzgórze, pokryte winnicami. Byliśmy młodzi, weseli, rozgadani i rozchichotani. Nagle, nie wiem co zaszło w powietrzu. Trudno powiedzieć, czy był to ton dzwonu wieczornego, tchnienie ziemi co się przeciąga o wieczorze, wzdycha i szepce: — Chodź do mnie! — czy też upojna melancholja, płynąca z księżyca... Zamilkliśmy oboje i nagle, tknięci tem samem uczuciem, ujęliśmy się za ręce i nie rzekłszy słowa, nie patrząc na siebie, zakrzepliśmy w bezruchu. W momencie tym uniósł się zpośród